środa, 1 lipca 2015

Spieszmy się kochać... samych siebie

Ziemia widziana z Księżyca, Fot Nasa
Kto wie, czy zło w skali świata nie wynika z tego, że zbyt wiele osób nie potrafi pogodzić się z tym, jacy są i podświadomie sobą gardzi? Wszelka wojna zaczyna się najpierw wewnątrz człowieka. Konflikt intrapersonalny przeistacza się w interpersonalny, interspołeczny i jeszcze szerszy.

To nieprawda, że najłatwiej jest kochać samego siebie. Kochać samego siebie bywa najtrudniej. Żadne z ludzkich ustosunkowań do siebie, nie budziło w swojej historii tyle podejrzliwości. Miłość do siebie była zwalczana przez systemy religijne, szkoły, zasady dobrego wychowania, filantropię i rzesze działaczy społecznych. Zarzucano jej egoizm i traktowano jako wroga miłości wzajemnej.
Jezus powiedział: „Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego”. Nie jestem ekspertem od interpretowania jego przekazu, jednak wydaje mi się, że istotą tych słów jest współzależność obu kierunków miłości, zasada „im bardziej, tym bardziej / im mniej, tym mniej”. Nie da się kochać siebie i nie kochać bliźniego; nie da się nie kochać siebie i kochać bliźniego. Sądzę, że chrześcijaństwo nie zasymilowało w pełni tego przekazu i wciąż kładzie mniejszy lub większy akcent na drugą osobę. Oczywiście, można w miłosierdziu posunąć się do oddania życia za kogoś, ale przeważająca część powszedniej codzienności funkcjonuje na zasadzie równowagi w dawaniu i braniu.

Miłość do siebie to nie egoizm

Egoista jest ciągle skupiony na sobie i ciągle czuje, że nic nie ma, albo ma za mało. Nie potrafi wyciągnąć ręki, przyjąć i nasycić się. Jego „szklanka jest wciąż to połowy pusta”. Jego kochanie siebie jest pełne lęku a serce ciągle niezaspokojone. Pod wierzchnią warstwą pozorów taka osoba jest niezadowolona z siebie. O ile egoistyczna miłość do siebie ciągle jest zagrożona, o tyle zdrowa miłość do siebie czuje się bezpiecznie. Osoba naprawdę kochająca siebie ma wiele, prawie wszystko i nie musi żebrać. Zdrowa miłość do siebie nie idzie w parze z egoizmem.
Lęk sprawia, że potrzebujesz bezpieczeństwa; smutek, że potrzebujesz bycia przyjętym; złość, że chcesz ochronić twoją granicę; z kolei radość i miłość czynią nieodpartą twoją chęć dzielenia się. Trudno doświadczyć miłość czy radości i zamknąć je w sobie. Doświadczenie miłości nie zamyka człowieka w sobie, lecz otwiera. Perls pisał o czterech rodzajach eksplozji: rozpaczy, rozkoszy, wściekłości i radości. Nie sposób powstrzymać wielkiej fali. Jeśli czymś bardzo się cieszysz, chcesz się dzielić; gdy się dzielisz, cieszysz się bardziej.

Mówisz, że nie lubisz siebie, ale kochasz ludzi…

To ryzykowne. Jeśli żyjesz na poziomie deficytu miłości skierowanej do ciebie, nadal możesz starać się kochać innych. Wtedy jednak twoja miłość będzie zawierała niewidoczną dla ciebie skazę: będziesz skłonny kochać drugą osobę tak, jak sam potrzebujesz być kochany. Głód miłości zniekształca obraz drugiego człowieka. Widzisz w nim swój własny brak. Łatwo pomylić własne potrzeby i dobro z cudzymi. Nieważne, czy nazwiemy to projekcją, czy wyjaśnimy innym zjawiskiem psychologicznym. Skłonny jesteś dawać jedynie to, co najcenniejsze dla ciebie. Dopiero, kiedy sam jesteś wypełniony miłością, w tym miłością do siebie, zaczynasz widzieć drugiego takim, jakim on jest. Wtedy potrafisz go kochać, dawać to, co jest dla niego najcenniejsze. Nie można dawać, nie mając co dać. Nie można mieć, nie wziąwszy.

Miłość dwojga wymaga dojrzałej samoakceptacji

W swojej praktyce wciąż spotykam osoby, które cierpią z powodu samotności i tęsknoty za „drugą połówką”. Chcą dawać i przyjmować miłość, a jednak podczas terapii często okazuje się, że ich umiejętność przyjmowania i obdarowywania samego siebie mocno szwankuje. Nie nazywają swoich uczuć, nie rozpoznają swoich potrzeb. Mało tego: często nie zauważają, że byle jak jedzą, albo że marzną zimą w letnich butach. Nie odpoczywają, grzęzną w nieustannej samokrytyce. I nie jest to sprawa portfela, po prostu nie nauczyły się troszczyć o siebie. Niekiedy udaje się im zauważyć to subtelne połączenie między brakiem spełnienia w realnej miłości a nieistnieniem dla siebie, traktowaniem siebie jak ducha. Niedoszły partner lub partnerka często wyczuwa, że rozmawia z osobą, której daleko do lubienia samej siebie. Niejedna osoba potrzebuje więc najpierw odbudować swoje poczucie wartości i relację ze sobą, zanim zbuduje solidny związek.

Psychoterapia a miłość

Ludzie przychodzą na psychoterapię, ponieważ nie byli odpowiednio kochani i nie nauczyli się kochać siebie. Jest to najkrótsza etiologia cierpienia i całej psychopatologii, jaka przychodzi mi na myśl.
Psychoterapia zazwyczaj prowadzi do coraz większej miłości do drugiego człowieka, choć rzadko jest to explicite formułowanym przez pacjenta celem. Nie ma tu większego znaczenia, z jaką sprawą przychodzi pacjent na pierwsze spotkanie. Spróbuję uchwycić to w znacznie uproszczony sposób, w fazach dobrze rozwijającej się psychoterapii.
1. Pacjent zgłasza się na psychoterapię zaabsorbowany swoim problemem. Jest w naturalnej fazie egocentryzmu. To normalne: cierpienie czyni nas bardziej egocentrycznymi. Nie zwraca większej uwagi na osobę terapeuty, o ile ten nie popełni poważnej gafy. Przyszedł, bo chce poczuć się lepiej, a nie nawiązywać podmiotową relację.
2. Jeśli terapeuta obdarza pacjenta względnie niepodzielną uwagą, bezwarunkową akceptacją, a ponadto adekwatnie pracuje, pacjent zaczyna czuć się bezpiecznie i doświadcza siebie w sposób bardziej pełny. Jednocześnie posuwa się naprzód proces rozwiązywania najważniejszych problemów emocjonalnych pacjenta.
3. Jeśli sojusz terapeutyczny jest stabilny, terapeuta w stosownych momentach pomaga pacjentowi zrozumieć jego funkcjonowanie w relacji terapeutycznej i odnieść je do innych relacji pacjenta. Może to oznaczać nieprzyjemne konfrontacje z manipulacyjnymi zachowaniami pacjenta, prowadzonymi przez niego grami zmierzającymi do zaspokojenia swoich potrzeb, mającymi czasem formę „chciejstw”. Pacjent ma możliwość dostrzec, jak wchodzi w relacje z innymi, jak sprawia, że czuje się zraniony i jak sam rani innych.
4. W bezpiecznej relacji z terapeutą, pacjent „uwewnętrznia” pewne aspekty psychoterapeuty, co poszerza różnorodność jego wewnętrznych obiektów a tym samym pacjent ma większą szansę stać się sam dla siebie wspierającym „rodzicem”.
5. Osoba, która potrafi zaspokajać możliwe do zaspokojenia własne potrzeby, bez manipulowania innymi, czuje, że panuje nad swoim życiem, zaczyna stopniowo wychodzić poza egocentryczne zorientowanie na sobie i bardziej bezinteresownie ciekawić się otaczającym światem. Pacjent może nadal pracować nad swoimi problemami, jednak częściej zdarzają się chwile spontanicznej wymiany w relacji terapeuta – pacjent, w której ważne jest nie tylko to, że terapeuta może coś „dać”, ale także to, że „jest”. Pacjent trafniej spostrzega, jaki jest i widzi go bardziej jako osobę, która ma swoje cechy, emocje, którą można zranić, lubić itp. W tym możliwość zdrowej miłości do siebie i innych jest większa.

Jak?

Popularne rady w stylu: „Zrób listę swoich pozytywnych cech” albo „Stań przed lustrem i powiedz do siebie coś miłego”, nie do wszystkich przemawiają, wielu irytują a i w ogóle są wątpliwie skuteczne. Nie wierzę w krótkoterminowe tricki obliczone w szybki wzrost szacunku do siebie w przypadku osób, które siebie nie cierpią.
W przypadku głębokich urazów odrzucenia, opuszczenia, poniżenia czy wykorzystania, które uszkodziły poczucie własnej wartości, bez psychoterapii może się nie obejść.
Nie napiszę więc, jak pokochać siebie, ale zaproponuję doświadczenie uświadamiania sobie tego, jaki jesteś w relacji ze sobą. Świadomość tego, jak siebie nie kochasz, co sobie robisz oraz czy chcesz dalej to robić, bywa inspirująca do zmiany.

Fritz Perls pisze: Zacznij medytację od zamknięcia oczu i słuchania swoich myśli, cokolwiek mówisz do siebie. Potem, gdy nauczysz się już słuchać, następnym krokiem będzie stworzenie sobie terapeuty. Jeżeli mnie lubisz, to weź mnie, Fritza, i spotykaj się ze mną lub weź sobie kogokolwiek chcesz, to nie ma znaczenia. Znalezienie sobie terapeuty, który będzie wewnątrz ciebie reagował na to, co mówisz, umożliwi ci uświadomienie sobie, ku twemu zdziwieniu, jak wiele wiesz, jak bardzo możesz sobie naprawdę pomóc sam, jakie masz w sobie oparcie dla siebie samego.

Fritz Perls, Cztery wykłady, w: Psychologia w działaniu, wyd. Czytelnik, 1981

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz